Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GDAŃSK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GDAŃSK. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 10 grudnia 2009

Herder

Z mojego czasu w Gdańsku pozostało niewiele ponad tydzień!
Jego koniec jest już dostrzegalny. Już wczoraj wygłosiłam wykład w Centrum Herdera na temat mojego pobytu w Gdańsku, moich wielorakich zadań i obowiązków tutaj na miejscu.
W przyszłym tygodniu we wtorek odbędzie się oficjalne zakończenie – o godzinie 18.00 w Nowym Ratuszu, w Sali Herbowej, będzie wiele przemówień, a potem rozmowa połączona z czytaniem krótkich tekstów.

Nadszedł zatem moment, by dokonać podsumowania spędzonego tu czasu, tych kilku miesięcy, tego, co one mi dały. Przyjechałam tutaj w środku lata, opuszczam miasto w zimie.
Mogę powiedzieć, że miałam dużo szczęścia, bo znalazłam tutaj dokładnie tyle (a nawet więcej), czego oczekiwałam od Gdańska: substancję miasta, różnorodność, ciekawych ludzi, z których każdy ma własne fascynujące losy i rodzinną historię.

Tak, nawet jeśli jak najdokładniej przyswoiłam sobie miasto (tak pod względem architektonicznym, jak i geograficznym), to jednak najbardziej chyba będzie mi brakowało przede wszystkim ludzi, gdańszczan.
To oni są źródłem inspiracji. Tego, co stanowi ich tło – miasta – również będzie mi brakować. Mimo to jednak dobrze będzie oddalić się od niego, aby przed oczami duszy stworzyć je na nowo. W procesie tworzenia dystans jest rzeczą niezbędną.

piątek, 27 listopada 2009

Lustrzany obraz

Dziś na ulicy Świętojańskiej, niedaleko mojego mieszkania, przeżyłam coś urzekającego – jakiś mężczyzna niósł barokowe lustro, trzymając je z boku, pod pachą, a właściwie to taszczył je, bo tak było ciężkie.
Kiedy przechodził przez ulicę, trzymał lustro akurat pod takim kątem, że odbijała się w nim część kościoła Mariackiego i położonego przy nim parku…
Odrealniona rzeczywistość! ... oto, co może wywołać taki wycinek – zdumienie faktem, że istnieje nie tylko rzeczywistość otaczającego nas świata, lecz także rzeczywistość luster.

Szkoda, że nie udało mi się w odpowiednim momencie wydobyć mojego aparatu fotograficznego, żeby uchwycić ten podwójny Gdańsk. W każdym razie natychmiast pomyślałam o roli literatury, rzecz jasna przede wszystkim literatury związanej z Gdańskiem.
Ona też próbuje przedstawiać Gdańsk i czyni to tak, jakby naprawdę go przedstawiała, jednak jest to zawsze rzeczywistość lustrzana. To wszystko tylko tak wygląda, ale tak naprawdę jest to coś innego – wymiar równoległy. Literatura.

czwartek, 19 listopada 2009

Ex oriente lux

Raniuteńko, bardzo wcześnie rano, zanim jeszcze słońce zdąży zupełnie wzejść, jedynym towarzystwem nad Motławą są wędkarze. Samo miasto śpi jeszcze, ulica Mariacka jak wymieciona, cisza i spokój.
Czasami przemknie gdzieś kot. Nie widać i nie słychać żadnych ptaków. Można by niemal usłyszeć wodę chlupoczącą o Długie Pobrzeże, tak cicho było dziś o poranku.

Zatem i ja muszę lekko stąpać, żeby nie robić hałasu, nie budzić ludzi. Idę cicho w coraz jaśniejszym świetle wstającego dnia – przyjaciel miał nocną służbę w policji i zaprosił mnie na wczesnoranne śniadanie z kawą i pączkami.

Dolne Miasto o świcie – jeszcze bardziej oddalone od rzeczywistości, bardziej rozespane niż zazwyczaj. Wydaje się, że po drugiej stronie rzeki jest jeszcze noc, pomimo światła, które nadchodząc od wschodu, rozściela się na dachach i domach…

Następny etap to mieszkanie Andrzeja. Wychodzę na mały balkon na ósmym piętrze – tu na górze mocno wieje – i patrzę na Biskupią Górkę. W ręku gorąca kawa – teraz już mogę budzić się razem z Gdańskiem.

wtorek, 17 listopada 2009

Pracowity dzień

Edukacyjna odyseja przez Gdańsk! W każdym razie takie odniosłam wrażenie…
Zaczęła się dziś o siódmej rano przejazdem tramwajem przez Wrzeszcz do Oliwy, na Uniwersytet Gdański. Tam w Instytucie Germanistyki czekało kilkudziesięciu studentów, z którymi przeprowadzam mały blok seminaryjny: O nowej literaturze niemieckiej ostatnich dziesięciu, dwudziestu lat, oraz krótki kurs przygotowawczy pisania kreatywnego.

Pani profesor, która zwykle prowadzi te zajęcia (literatura XX wieku) powiedziała mi co prawda wcześniej, że są to studenci 5 semestru, jednak byłam zaskoczona ich kompetencją językową. I wówczas, będąc tam, na trzecim piętrze uniwersytetu, o 8 rano, ogarnęło mnie ciche uczucie szczęścia – jak to wspaniale, że w Gdańsku są tak dobrze wykształceni, dwujęzyczni ludzie… W tym momencie stanowiło to dla mnie doskonałe nawiązanie do minionych czasów, to była świadomość (językowa), przed którą można jedynie chylić czoła.

Oczywiście to miało miejsce w Instytucie Germanistyki, na ulicy wprawdzie też można się z czymś takim spotkać, ale rzecz jasna rzadziej… Jednak mimo wszystko to zadziwiające, jak bardzo zbliżający i budujący zgodę może być fakt tak dobrego opanowania języka obcego. Zwłaszcza, gdy jest to język mający tak wiele wspólnego z miejscem, w którym się żyje.

W przyszłym tygodniu zatem następna część seminarium: Szkicowanie postaci oraz przestrzenie, miejsca, atmosfera. Najpierw jednak czekała mnie duża dawka herbaty – po zajęciach na uniwersytecie było spotkanie w Centrum Herdera, gdzie na początku grudnia również będę miała wykład. (Dokładniejsze informacje podam w najbliższym czasie).

poniedziałek, 9 listopada 2009

Dziedzictwo i cytaty

Nawet jeśli obraz (ulic) miasta zmienia się wraz z biegiem historii, wiele jego dawnych elementów można jednak nadal rozpoznać, choćby nie zostały one odbudowane czy też przebudowane z wiernym oddaniem szczegółów. Architekturę również można cytować, czerpiąc z bogatego dziedzictwa historii miasta i jego zabudowy.

W okolicy, w której mieszkam wszystko, prócz kościołów na początku i na końcu ulicy, trzeba było odbudować. Nie trzymano się przy tym każdego detalu. Mimo to dostosowano się do (niegdyś) panującego tu stylu – odtworzono zabudowę szczytową, wąskie fasady. Oczywiście tutaj budynki nie są tak wymuskane jak na Długiej czy Piwnej, niemniej jednak – zachowały właściwe formy.

Style architektoniczne zmieniają się, ulegają nieustannej mutacji (skutki wątpliwej nieraz „ewolucji” można znaleźć chyba na całym świecie) – pomimo tego wciąż udaje się powracać do własnego dziedzictwa estetycznego, godząc postęp z tradycją.

Wśród najbardziej udanych przedstawicieli tej najnowszej architektury, która współzawodniczy z hanzeatyckim, gdańskim stylem, znajduje się kilka domów mieszkalnych stojących pomiędzy Starym Przedmieściem a Dolnym Miastem, oprócz tego projekty kompleksu budynków koło Żurawia także wzorują się na technice mimikry – wtopienia się w otoczenie i, na ile to możliwe, nie rzucania się w oczy. Polega to na przejęciu formy, zabawie z doborem materiałów – dużo okien, szkło, dzielenie elewacji.

Gdańsk – miejsce żywe i rozwijające się. Warto popatrzeć na teraźniejszość i spoglądać w przyszłość, nie tylko w przeszłość!

sobota, 31 października 2009

Kościół Mariacki i Ja

Pisarze mają nawyk wpatrywania się. Potrafią to robić godzinami, z oczami utkwionymi w ścianie, filiżance kawy, laptopie, najchętniej jednak wyglądają przez okno. Śmiem twierdzić, że pisarz więcej wypatruje przez okno niż pisze, więc jeśli ktoś mówi, że przez pięć godzin zajmował się pisaniem (co tak czy owak bez przerw jest niemożliwe), wtedy mówię: Tak, ale w tym trzy godziny patrzyłeś przez okno!

W blogu opublikowałam już wiele zdjęć przedstawiających widok z mojego okna, są to zdjęcia niewielkiego parku i wznoszącego się za nim kościoła Mariackiego. Każdego dnia osłonięta wieża – akurat jest w trakcie restauracji, dlatego jest opakowana w materiał, który w czasie ostatniej burzy i tak nie był w stanie zatrzymać spadających cegieł – zagląda mi przez ramię, przygląda mi się, kiedy piszę.

Nie chcę być patetyczna, ale naprawdę stała się mi ona bardzo bliska, co więcej – stała się niemal nieodzownym pisarskim atrybutem, czymś, co w moim mniemaniu pozwala mi się lepiej skupić, dłużej wytrwać przy biurku, ten kościół po prostu czuwa nade mną i zazdrośnie kontroluje mój czas pracy.

Kościół Mariacki. Do tej pory zdążyłam go dokładnie poznać, znam w nim wszystkie wejścia i wyjścia, portale, wytarte kamienne płyty, kaplice, zegary, drewniane rzeźby, ołtarz. Czuję się w nim jak w domu. Kiedy mam już dosyć siedzenia przy biurku, a wiem, że nie mam dość czasu na spacer lub wypad w miasto, wtedy idę właśnie tam i parę razy obchodzę wkoło wnętrze kościoła, za każdym razem odkrywając jakiś nowy szczegół.

Co ja pocznę bez niego, już wkrótce? Zastanawiam się nad fototapetą. Jakoś trzeba ten problem rozwiązać.

wtorek, 27 października 2009

Papierowi świadkowie minionego czasu

Wczoraj byłam w Archiwum Gdańskim – niedaleko wejścia do stoczni – i przewertowałam wszelkiego rodzaju stare przewodniki po Gdańsku. Najstarszy z nich to zwyczajny album ze zdjęciami wydany w 1897 roku, kolejne książki wychwalały walory starego miasta hanzeatyckiego, inne znów skupiały się na jego problemach, takich chociażby jak trudna sytuacja mieszkaniowa.
To fascynujące, kiedy ma się przed sobą na stole ogromną mnogość różnych perspektyw i poglądów na temat tego miasta, pochodzących z różnych czasów.
(Niestety nie było przewodnika, którego akurat szukałam…).

W budynku i w pracowni archiwum panuje osobliwa atmosfera – zupełnie nie da się jej porównać ze znajdującą się ulicę dalej biblioteką, która jest wspaniałym miejscem do pracy.
W każdym bądź razie – pracownia była zapełniona, nad głowami ludzi unosiło się skupienie, od którego aż drgało powietrze, można go było niemalże dotknąć. Ten obraz sprawiał, że co chwila podnosiłam wzrok znad swoich przewodników: głowy pochylone nisko nad starymi księgami i mapami niemal w ogóle się nie poruszały.

Chociaż nie znalazłam dokładnie tego, czego szukałam, udało mi się jednak znaleźć kilka opracowań na temat sytuacji w mieszkalnictwie i zabudowy Przedmieścia… dziś znów czeka mnie obchód po okolicy i badania w terenie. Z oczywistych powodów jest to dla mnie ważne, robię to po to, by poznawać historię poszczególnych miejsc – poniekąd ich fundament. Lecz jeszcze ważniejsza jest inspiracja i historie, jakie te miejsca opowiadają mi dzisiaj.
Tak jak i drzewa na placu Wałowym okalające pozostałości fontanny muszą właśnie dziś płonąć jaskrawą żółcią i czerwienią. Jest jesień, a jesień trzeba odbierać całym sobą!

środa, 21 października 2009

Wały twierdzy i bastiony

Jednym z moich ulubionych miejsc w Gdańsku z całą pewnością stała się stara Kamienna Śluza, oddzielająca Dolne Miasto od Starego Przedmieścia.
Zaraz za wąską Bramą Nizinną – przejazd przez nią odbywa się tylko na jednym pasie ruchu, dlatego ciągle są kłótnie o to, kto może przejechać pierwszy, wielkie trąbienie klaksonami i przepychanki – wznoszą się ziemne stożki bastionu Żubr i bastionu św. Gertrudy. A za nimi przesłonięta lasem ściana – Biskupia Górka, upstrzona różnymi kolorami i już mocno nadwyrężona burzami dziejowymi.

Powróćmy jednak do Kamiennej Śluzy: Tam, gdzie latem dzieci brykały i wpychały się nawzajem do mętnej wody panuje teraz cisza, łabędzie suną z wolna przez mgłę kładącą się na wodach Motławy, znikając raz po raz to w oparach mgły, to znów w przybrzeżnym sitowiu.
Ktoś odważny może przejść się po Kamiennej Śluzie, balansując po jej walących się pozostałościach, skakać z jednego granitowego bloku na drugi, by w końcu z bijącym sercem rozpocząć wspinaczkę na koronę bastionu św. Gertrudy. Kiedyś w tych wałach, które zostały usypane z ziemi i miejskich śmieci, można było znaleźć mnóstwo potłuczonej porcelany i monet. Teraz wszystko porosło trawą, nie ma szans, żeby dotrzeć głębiej do tego, co jest pod nią.

Z góry roztacza się cudowny widok na zachwycającą dzielnicę Dolne Miasto: na plac Wałowy, dawny lombard miejski czy wreszcie na Małą Zbrojownię, w której mieści się teraz Wydział Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych. Na jej dziedzińcu wystawione są prace ćwiczeniowe przyszłych rzeźbiarzy: tułowia, zwierzęta, fantastyczne stwory leżą tam przemieszane ze sobą, spoglądając spoza mgielnej zasłony na przechodniów. To chyba najbardziej poetyczny obraz ze wszystkich, jakie można tu znaleźć.

A w oddali, zupełnie w tyle: kościół Mariacki, a także wieża Ratusza. Jakie to wszystko wydaje się odległe!
Jednak póki co, to właśnie tutaj jest coś ciekawszego do odkrycia – stojąc tu na górze, u stóp bastionu Żubr można dostrzec otwór, który później okazuje się wejściem do jaskini nietoperzy. Jeśli ktoś tam zajrzy, owionie go zimny powiew. Królestwo za latarkę!

poniedziałek, 19 października 2009

Genius loci

Tak więc w piątek odbył się wieczór autorski na Festiwalu MitOst w Gdańsku. Dwanaście stron opowieści miejskiej i taka cisza w sali, że słyszałam oddechy ludzi siedzących w pierwszym rzędzie. Po czytaniu dyskusja, która trwała dłużej niż pierwsza część – każdy chciał rzucić jakieś pytanie, generalnie dotyczące literatury albo Gdańska, ale padały też bardzo konkretne pytania na temat pisania, zadania, jakie mam do wypełnienia w Gdańsku, obowiązków i uprawnień, stypendium.
Rzadko kiedy doświadczałam na czyichś wieczorach autorskich, jak też i na swoich, tak otwartej i pogodnej atmosfery. To było wspaniałe, dziękuję!

Wieczór autorski, a także Festiwal, odbywał się w pomieszczeniach Kina Neptun przy ulicy Długiej, już samo miejsce było wielce obiecujące: obszerny hol wejściowy, schody i na końcu mniejsze sale kinowe wyposażone w osobno rozmieszczone fotele. A na zewnątrz, za oknami – słynna szczytowa zabudowa ulicy…
Raz lub dwa w trakcie czytania moja uwaga wymknęła się na zewnątrz, na zimny i mokry bruk ulicy Długiej, prześliznęła się pod Ratusz i Neptuna (w piątek pogoda uspokoiła się – mimo to goście z Niemiec, którzy chcieli przeprawić się do Gdańska promem, musieli zboczyć do Helsinek!) i dopiero potem powróciła znów do sali.
Genius loci!

Agnieszka siedziała dzielnie w ostatnim rzędzie, więc kiedy było już po wszystkim, mogłyśmy pójść razem na piwo.
Szłyśmy koło Bramy Wyżynnej, Katowni i Wieży Więziennej (była mżawka i wszędzie odbijały się refleksami pomarańczowe światła latarni), zmierzałyśmy w kierunku Ratusza Staromiejskiego, w którego piwnicach znajduje się Irish Pub. Przy piwie przychodzi na myśl, że nad tą piwnicą, ponad 300 lat temu, Jan Heweliusz nie zasiadał jako piwowar, tylko jako rajca miejski...
Ratusz jest jedynym budynkiem, który w tym rejonie Gdańska nie został zniszczony. Ciągłość istnienia tego budynku też ma w sobie coś niezwykłego! Jedynie do Guinessa trzeba najpierw przywyknąć.

czwartek, 15 października 2009

Przeczucie

Gdy po raz pierwszy odwiedziłam kościół św. Mikołaja, nie wiedzieć czemu, ogarnęło mnie przedziwne uczucie niepokoju.
Kościół jest położony na końcu ulicy Świętojańskiej i wystarczyło tylko parę kroków, żeby do niego dotrzeć – stoi lekkim skosem naprzeciw kościoła Mariackiego, stanowiąc przeciwwagę dla tego najbardziej monumentalnego ze wszystkich kościołów.

Miałabym przy tym wszelkie powody ku temu, by zachwycić się kościołem św. Mikołaja, bowiem mało tego, że jest to najstarszy kościół w Gdańsku – zbudowany w XII wieku! – to jeszcze jest jedynym, który w czasie wojny pozostał zupełnie nienaruszony…
Oprócz cudownego sklepienia gwiaździstego posiada oryginalne wczesnobarokowe wyposażenie, a to w zupełności wystarczy, żeby wprawić w zachwyt tak zapalonego miłośnika architektury jak ja. Mimo to jednak onieśmielenie nowym miejscem wzięło we mnie górę, dlatego też wyszłam szybciej, niż można by się tego po mnie spodziewać.

Potem znów spotkałam się ze starą gdańszczanką, tym razem w Café Ferber, gdzie spędziłyśmy czas na długiej i bardzo gorącej rozmowie. Zanim wypiłyśmy do końca naszą kawę z mlekiem, opowiedziała mi, że gdy w 1945 roku zniszczone zostały domy setek gdańszczan, na miesiąc znaleźli oni schronienie w kościele św. Mikołaja – czy też raczej musieli tam jakoś przebiedować. Wiele dzieci wolało spać na posadzce, bo ławek było niewiele, a poza tym były twarde.

Dzisiaj wybiorę się do tego kościoła jeszcze raz i zobaczę, jak mi pójdzie tym razem.

poniedziałek, 5 października 2009

Lektura

Ile to już czasu minęło, kiedy czytałam Blaszany bębenek? Lata całe, a jednocześnie zaledwie kilka chwil. Przed laty połknęłam go w całości, a później, aż do teraz, konsumowałam go kawałek po kawałku, adaptowałam, czerpałam dla siebie i swojego pisania...
Czy to wystarczy do tego, by wziąć udział w publicznej dyskusji z Günterem Grassem i pięcioma innymi pisarzami, dyskusji, której temat brzmi: Czym jest Blaszany bębenek dla różnych pokoleń?

Ja przede wszystkim wiem, jakie znaczenie Blaszany bębenek ma dla mnie jako osoby zajmującej się pisaniem. Mogę o tym opowiedzieć i to też uczynię. Ale żeby robić z tego wydarzenie polityczne? Dla mnie literatura jest osobną przestrzenią, ma swoje własne granice, nie istnieją dla niej granice państw, stanowi wystarczająco mocną strukturę i oparcie dla samej siebie.

Tak czy inaczej, do czwartku trzeba będzie pilnie wertować, przypominać sobie, robić notatki. Dyskusja odbędzie się w Dworze Artusa, w obecności 300 zaproszonych gości. Właśnie spotkałam się z kuratorką festiwalu, która powiedziała mi, że zaraz pójdzie kupić sobie nową sukienkę na kolację z Grassem i burmistrzem. Cóż, ja mam tylko swoje doświadczenia związane z czytaniem Grassa i głęboki szacunek do jego literatury. To musi wystarczyć.

poniedziałek, 21 września 2009

Sen mara…

Dziś w nocy miałam dziwny sen. Śniło mi się, że chodzę po Gdańsku, gdzieś w Śródmieściu, może na Szerokiej, i nagle usłyszałam ludzi, którzy krzyczeli „Pożar”!, słyszałam jak w oknach pękały szyby, jak waliły się domy. Przyśpieszyłam kroku, nagle ogarnęła mnie chmura dymu, wokół mnie głosy, zgiełk, wszędzie wybuchy, a jedyną trzeźwą myślą, jaka przychodziła mi do głowy było: Muszę koniecznie pójść do Żurawia i zobaczyć, co się z nim dzieje.

Kiedy wreszcie zrobiło się spokojniej, pognałam w dół Szerokiej nad Motławę i przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl: Głupio zrobiłam, w końcu niewiadomo, czy to już koniec wybuchów?
Ulica wokół mnie była spustoszona, ledwie ją rozpoznawałam, towarzyszyło mi przy tym to typowe dla snu mgliste uczucie świadomości miejsca, w którym się znajdowałam, nie widząc go jednak. Poprzez dym zobaczyłam mury Żurawia, tylko że były za małe, o wiele za małe…

Potem się przebudziłam. Pierwsze, co zrobiłam, to dopadłam okna i szybko upewniłam się, czy wszystko w porządku. Wszystko było w porządku. Może nie powinnam czytać przed snem książki historycznej o Gdańsku. Muszę ochronić Gdańsk przed moimi snami.

piątek, 11 września 2009

Sous le ciel de Pologne – Pod polskim niebem

Właśnie uporałam się z ponowną lekturą książki Rilkego "Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge". Wcale nie ukrywam, że podkradam z tego jak sroka – Rilke to wielki mistrz wycyzelowanego języka i mocnych obrazów, czym niezmiennie mnie urzeka. Moja gdańska opowieść o mieście – ten tom ukaże się już w przyszłym roku, a więc już niedługo – podobnie jak „Malte”, będzie się składała z fragmentów i przyswojeń, fikcjonalizacji, które dopiero w połączonej masie stworzą obraz szkicowany przez narratora. Główną rolę odgrywa tu oczywiście Gdańsk, zawsze Gdańsk, wraz z jego historiami i uchwyconymi chwilami.

No i Paryż: Jakie to dziwne, że mimo tych przygnębiających opisów Paryża i jego różnych oblicz, nagle zatęskniłam za metropolią nad Sekwaną… Tęsknota wezbrała we mnie tak bardzo, że otworzyłam szeroko okna i prosto w deszcz wypuściłam głosy Edith Piaf i Serge’a Gainsbourg’a. Sous le ciel de Paris s'envole une chanson... ile bym teraz dała za croissant á l'almendre gdzieś w Dzielnicy Łacińskiej!

Był to zatem dzień daremnej tęsknoty i nie dającej się określić rilkowskiej melancholii. Nie zakazuję sobie tego w żadnym wypadku. Każda myśl i ta tęsknota w końcu powrócą tutaj i będą emanować na miejsce, w którym w rzeczywistości się znajduję, dostarczając mi nowych wiadomości na jego temat. Także i wiadomości o mnie samej i o tym, czego mi brak, kiedy jestem daleko od domu. Poza tym wiem teraz, że w związku z powieścią powinnam więcej uwagi poświęcić Wrzeszczowi i Nowemu Portowi.
Benjamin Biolay śpiewa właśnie: Novembre toute l'année. Ciągle pada, chłód przenika do mojego pokoju, ale kawa ogrzewa mi dłoń.

piątek, 28 sierpnia 2009

a jednak

… Wszechświat i Gdańsk sprzysięgły się na moją korzyść, jakby chciały mnie sobie bardziej zjednać. Urzędniczka na poczcie zwróciła się do mnie per „kochanie”, kwiaciarka uśmiechnęła się do mnie, choć nic u niej nie kupiłam, nawet pani na stoisku z serami prześcigała samą siebie w uprzejmości.

Po cichu zadawałam sobie więc pytanie: Czy ja popadam w jakąś paranoję, kiedy staję się nieufna, gdy spotyka mnie tyle dobrego? Może jeszcze jakaś straszna wieść uderzy jak grom z jasnego nieba …?
Na przykład jutro i pojutrze będzie tutaj telewizja ZDF, żeby zrobić program o moim życiu codziennym. Zaplanowałam te dni stosownie do tego, co mnie czeka, nie zważając na straty: W planie jest przejażdżka kajakiem w ramach happeningu artystycznego, potem wycieczka na Zaspę, żeby obejrzeć malowidła na ścianach. Zatem pełny program. A powinnam właściwie pisać powieść. Może niedługo wynajmę sobie jakiegoś ghostwriter’a, znam wielu utalentowanych autorów …

czwartek, 27 sierpnia 2009

Zamieszanie przed burzą

Pozostało jeszcze pięć dni do 70 rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Przygotowania w Gdańsku idą pełną parą, mam wrażenie, że od kilku dni w powietrzu daje się wyczuć pewna nerwowość. Wszystkie parki są gorliwie przycinane i strzyżone, chodniki szorowane, a gołe kawałki ziemi obsypuje się nasionami trawy. Miasto przygotowuje się. Merkel, Putin, Sarkozy, oczekuje się przybycia ważnych osobistości.

Ta nerwowa atmosfera udzielała się także i mi. Dziś przed południem byłam z ekipą telewizji ARD na Westerplatte. W ciągu nie całych dwu godzin nakręcili krótką rozmowę i spacer. Dookoła nas uwijali się budowlańcy, ogrodnicy, robotnicy ustawiający scenę – większość z nich była akurat zajęta mocowaniem na rusztowaniu olbrzymich liter, z których układał się napis: Nigdy więcej wojny.
Parę godzin później wywiad radiowy dla RBB, Rundfunk Berlin-Brandenburg, w weekend będzie tu telewizja ZDF i będzie kręcić film dokumentalny – „o tym, jak to jest być pisarką miejską”.

Powinnam to zawczasu trochę przemyśleć. Sądzę, że te przemyślenia nie powinny mieć zbyt wiele wspólnego z pisaniem. W tej chwili moje nerwy są tak napięte, że ledwo daję radę z zadaniami administracyjnymi na moim stanowisku, jestem swoim własnym sekretarzem. Po 1 września, tak sobie obiecałam, znowu zacznę pisać. Do tego czasu muszę zacisnąć zęby. Wtedy przynajmniej nie da się za wiele biadolić…

sobota, 22 sierpnia 2009

Gdańsk intymnie

Przed szóstą rano jest się z Gdańskiem sam na sam, Motława płynie sobie sennie, Żuraw jest otulony w milczenie. Baryłka i Goldwasser nie ustawiły jeszcze krzeseł przy stołach, parę zaspanych mew dryfuje na wodzie…

Jaki to cudowny sposób na bezsenność, gdy o piątej rano nie da się już zasnąć, bo w głowie kołacze się scena, która została wymyślona jeszcze poprzedniego dnia – nałożyć buty, przejść kilkaset metrów i stanąć na moście, nie do końca jeszcze pojmując, gdzie się jest i po co…

Ta niesamowita pustka. Jak gdyby w ostatnich dniach ludzie zgodnie postanowili wyjechać z Gdańska i wiedzieli o tym wszyscy oprócz mnie. Można wtedy o wiele więcej zobaczyć: rynny na domach, fryzy, krwawnik wyrastający z występu muru. Delikatnie dotyka się cielesności Gdańska, przesuwa po niej dłonie, kiedy jeszcze nikt nie patrzy, nikt nie kwestionuje mojego prawa do niej i nie zastrzega jej dla siebie. Dzisiaj o wpół do szóstej rano Gdańsk należał tylko do mnie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Świat stoczni

Ilekroć byłam pod Pomnikiem Stoczniowców, tylekroć zaglądałam za kraty bramy i zastanawiałam się, co też kryje się za nią, jak też ta stocznia może wyglądać. Rzadko ma się szczęście i okazję, by zajrzeć za tę bramę, na przykład gdy na terenie stoczni jest jakaś wystawa albo nowatorskie przedstawienie teatralne. Poza tym stocznia jest zamknięta dla zwiedzających, bądź co bądź buduje się w niej jeszcze statki.

Gdybym nie wbijała Sławkowi do głowy, żeby pokazał mi Gdańsk, i to dokładnie, to miejsce to pewnie pozostałoby białą plamą na mojej mapie Gdańska. A on wynalazł coś wspaniałego: „Subiektywna Linia Autobusowa”, dziewięćdziesięciominutowa wycieczka po terenie stoczni. Najlepsze w tym wszystkim jest, to, że wycieczka oprowadzana jest przez byłego pracownika stoczni, który jej historię przeplata własnymi doświadczeniami i przeżyciami. Kiedy autobus ruszył na teren stoczni, właśnie wyjeżdżał z niej autobus pełen robotników, którzy skończyli swoją zmianę. Zmęczone twarze, nieco rozbawione na widok turystów, którzy na własne życzenie wiezieni byli w przeciwną stronę.

Chociaż nie spełniły się moje nadzieje, że będziemy oprowadzani po stoczni przez weterana z długą brodą, to i tak czymś niesamowitym było poznawanie Gdańska po przeniesieniu się w tak niepowtarzalne i witalne miejsce. Choć raz dane mi było spojrzeć na Gdańsk od wewnątrz stoczni. Jej teren jest tak rozległy i wyposażony we wszystko, co jest potrzebne do życia, jest jak miasto w mieście, swoisty kosmos. Jest to z pewnością jedna z przyczyn ukształtowania się wśród stoczniowców tak wielkiej samoświadomości … Na takim obrzeżu, z zewnętrznej perspektywy siłą rzeczy rozwijają się inne sposoby postrzegania. A oprócz tego – jakże bardzo jest to nabrzmiałe znaczeniem – buduje się tam konstrukcje, którymi można dotrzeć przez morze ku innym brzegom …

Wszędzie obowiązkowo piołun, parę firletek, cały teren pokryty jest soczystą i bujną zielenią, roślinność z wielkim apetytem pochłania rozrzucone wszędzie metalowe części, przydając całemu otoczeniu czegoś bardzo przypadkowego, swobodnego. Niech się rozrasta, jeśli chce. Kimże my jesteśmy, by jej tego zabronić. W jednym ze starych ceglanych budynków pracował Lech Wałęsa. Kończąc oprowadzanie, nasz przewodnik powiedział, że Wałęsy nie należy ślepo wielbić, jednak trzeba uznać rolę, jaką odegrał w tamtym czasie, to jak najbardziej.

środa, 19 sierpnia 2009

Stolica kulturalna. Czy będzie nią Gdańsk?

Wczoraj byłam ze Sławkiem w lokalu przy ulicy Piwnej i wypiłam dużo kawy. Sławek pracuje w specjalnie stworzonym biurze projektowym, w którym toczą się prace nad planami, w oparciu o które Gdańsk będzie się ubiegał o miano europejskiej stolicy kulturalnej w roku 2016. Albo dokładniej mówiąc – jednej z dwu stolic kulturalnych, bowiem jeśli już teraz wiadomo, że jednym z obu miast ma być miasto polskie, to drugie będzie leżało w Hiszpanii.
Do konkursu stanęło dostojne grono polskich miast: między innymi Warszawa, Łódź i Lublin. Kraków nie, powiedział z ulgą Sławek, Kraków był już stolicą kulturalną kilka lat temu.

Tak więc najmądrzejsze i najbardziej obeznane w kwestiach kultury głowy w konkurujących ze sobą miastach siedzą w swoich biurach i opracowują koncepcje, zastanawiając się nie tylko nad tym, jakie imprezy mogłyby się odbyć, ale i nad tym, jak mogliby w dłuższej perspektywie wzbogacić krajobraz kulturalny swojego miasta. Ambitne zadanie. Kiedy podano nam pierwszą kawę, wydawało mi się to jednak dziecinną igraszką. Przecież Gdańsk powinien właściwie automatycznie zostać zwycięzcą, reszta to zwykła formalność. Jeszcze dwie albo trzy kawy i wszystko okazuje się znacznie bardziej skomplikowane. O ile dla mnie jako Niemki Gdańsk w sposób oczywisty wywołuje wyraźne konotacje kulturalne – w dużej mierze dzięki Günterowi Grassowi – to w polskich głowach wygląda to zupełnie inaczej.

W Polsce, jak powiedział Sławek, Gdańsk ma polityczny, historyczny „posmak”, który jest silniejszy niż wszystko inne. Oczywiście są sławni autorzy, tacy jak Chwin czy Huelle, którzy w swoich dziełach zajmują się fenomenem Gdańska, nie są oni jednak w stanie całkowicie przykryć tej najnowszej, politycznej przeszłości Gdańska. No i poza tym nastawienie samych Gdańszczan – oni sami patrzą na swoje miasto najbardziej krytycznym okiem. Nic tu się nie będzie działo, nic się nie zmieni, nie pojawi się tu nic interesującego.

Nie dopuszczałam do siebie takiego obrazu Gdańska. Gdybym sama miała wymienić trzy miasta w Polsce, które najbardziej kojarzą mi się z kulturą, to Gdańsk z całą pewnością znalazłby się wśród nich. Kultura to coś więcej niż taniec, teatr, koncerty. Kultura jest zbiorowiskiem wszelkich fenomenów danego miasta, a tych zaiste jest w Gdańsku dosyć. Fakt, że polityka i historia mają tu też coś do powiedzenia wcale nie jest niekorzystny, a wręcz stanowi podłoże tego, czym jest to miasto.

piątek, 14 sierpnia 2009

Dyl tkwi w szczegółach

"Wejdź do muzeum" – tym hasłem Dwór Artusa zachęca do zwiedzania. Warto go zwiedzić nie tylko ze względu na renesansowy piec, ale też dla niesamowitych kręconych schodów…
Tym razem zarezerwowałam sobie więcej czasu, przede wszystkim żeby przestudiować dokładnie piec i jego różnorakie oblicza. Ileż w nim subtelności, jakich królów dobierano, aby nimi ozdobić piec! Prócz królów saksońskich i polskich – którzy byli mi znani – front przyozdobiony jest alegoriami cnót uważanych przez mieszczaństwo, którego przedstawiciele spotykali się w Dworze Artusa, za szczególnie mu bliskie: nade wszystko cierpliwość i sumienność.
Kiedy tak ciągle dreptałam wokół pieca i dokładnie oglądałam godło Prus, Polski i Gdańska, myślałam, że coś mnie trafi:
Najbardziej wyeksponowane miejsce na całym piecu zajmuje: Dyl Sowizdrzał!
Widocznie w Gdańsku cieszył się dużą popularnością… Doskonale to rozumiem, bo Sowiźrzał to świetna postać literacka. Jednym z moich ulubionych epizodów z opowieści o nim jest ten, który opowiada o jego pogrzebie, pozwolę sobie tu skorzystać z Projektu Gutenberga:

"Na pogrzebie Sowizdrzała działy się przedziwne rzeczy. Bowiem kiedy wszyscy stali na cmentarzu wokół trumny, w której leżał Sowizdrzał, ułożono ją na dwóch sznurach, aby opuścić ją do grobu. Wtedy sznur, który był po stronie nóg zerwał się i trumna wpadła do grobu w taki sposób, że Sowizdrzał stanął na nogach. Wówczas wszyscy, którzy przy tym byli mówili: »Zostawcie go tak, niech stoi! Dziwaczny był za życia, to i po śmierci chce taki pozostać.« Zasypali więc grób i zostawili Dyla Sowizdrzała w pozycji stojącej.

Na grobie ustawili kamień. Na jednej jego połowie wykuto sowę i zwierciadło, które sowa trzyma w szponach, a u góry kamienia umieszczono napis:

»Niech tego kamienia stąd nikt nie rusza. Tu stojąc spoczywa Sowiźrzała dusza. Anno domini MCCCL.«"

środa, 12 sierpnia 2009

Pamięć miejsc

Kiedy wróciłam do domu, znalazłam karteczkę, którą ktoś położył pod moimi drzwiami: Przyszła do mnie paczka, jest do odbioru na Poczcie Polskiej. Oczywiście że na Poczcie Polskiej, gdzież by indziej, myślałam sobie, dopóki nie spojrzałam dokładniej na awizo – paczka czekała na mnie na tej Poczcie Polskiej. Dopiero na miejscu mogłam w to uwierzyć. Do tej pory myślałam, że w tym masywnym, rozłożystym budynku jest tylko muzeum, ale w rzeczywistości nadal mieści się tam normalnie działający urząd pocztowy. Flagi Poczty Polskiej wiszące przy drzwiach wejściowych to nie dekoracja.
Czułam się dziwnie uroczyście, kiedy dochodziłam do poczty przez rozległy plac, trzymając w ręce żółtą karteczkę. Nie pstryknęłam żadnego zdjęcia, jak inni turyści, którzy dotarli w to miejsce, nie uważając, na sztywnych nogach okrążyłam budynek, po czym przeszłam prosto przez dębowe drzwi i weszłam do środka. Poczta jak zamek warowny…
A potem przy okienku: stroskana kobiecina otoczona pożółkłymi kopertami, paczkami kawy, herbatą z melisy, zniczami, serwetkami koronkowymi, wypukłymi naklejkami. Niechętnie pozwoliła mi i mojej karteczce zakłócić swój spokój. Z jakiego kraju paczka została wysłana?
Tego nie wiem, odpowiedziałam, przecież jeszcze jej nie dostałam.

Nagle z zewnątrz dał się słyszeć huk, wyraźnie wdarł się do środka przez uchylone okno w pomieszczeniu kobieciny. Przeszył mnie na wskroś, aż drgnęłam. Potem, oczywiście, ulga – to tylko opona, balon albo coś innego. Przez chwilę poczułam się opętana pamięcią miejsca, tak jakby Poczta przypominała sobie dawne wydarzenia, niosła w sobie przeżytą traumę i nieustannie nią emanowała.
Podobny niepokój odczuwałam też wtedy, gdy widziałam ogromne statki przepływające koło Brzeźna. Czy z tego powodu powinnam siebie złajać? Jestem mocno przekonana, że miejsca noszą w sobie wspomnienia, tak jak ludzie, i tak jak u ludzi można je wyczuwać. W Gdańsku takich miejsc jest bardzo dużo. Nic więc dziwnego, że czasami wracam do domu bardzo zmęczona.
A co do paczki, to było w niej parę tabliczek czekolady i gęsto zapisany papier. Przyszła z Niemiec.